Ranking popularności świętych z katolickiego panteonu sporządzić należy w odniesieniu do poszczególnych regionów katolickiej ekumeny. Gdzieniegdzie prym wiedzie święty Antoni, w innych częściach świata święty Pankracy, a jeszcze gdzie indziej Teresa czy Ekspedyt. Stąd uczciwie jednego spośród świętych wytypować na najpopularniejszego ciężko. Ale już wyodrębnić spośród nich największego łatwiej!

Przegrywa nawet z nim sama Matka Boska!

Święty Krzysztof, bo o nim mowa, liczył sobie bagatela 12 łokci! Niekwestionowany olbrzym, czyli największy spośród świętych! Tak zeznaje Złota Legenda Jakuba de Voragine a uśredniając łokcie antwerpskie, lubeckie, a nawet tureckie wychodzi nam ponad sześć metrów wzrostu! Największy spośród świętych, bez dwóch zdań! Może zatem  „Krzysztofki”, to próba oswojenia postaci, która sięgała jak stąd do nieba – niby każdy święty potrafi, nie każdy z taką łatwością!

Na autostradach, szosach i polnych drogach naszych wakacyjnych ekskursji wesoło sobie podskakuje święty Krzysztof. A to w charakterze breloczka do kluczy, a to zawieszki, czasem zapachowej. Takie uroki współczesnych odsłon religijności, wciąż głęboko naznaczonych fenomenem długiego trwania. To co dziś jest breloczkiem, kiedyś było Krzysztofkiem – niewielką plakietką z wyobrażeniem świętego, który chronił w podróży najdłuższej i najważniejszej, jaką było życie! Pobożność ludowa udomowiła i familiaryzowała  największego spośród świętych!

I choć imię znane, dość popularne i współcześnie, to jednak mało kto pamięta, że pierwszym imieniem przyszłego świętego był Offero lub Reprobus, wykładane jako odrażający, choć w grece znaczy tyle, co przeklęty. Dość stygmatyzujące, ale podobno powierzchowność olbrzyma raczej nie należała do przysiadających. Opowieść o jego losach jest częściowo znana, podobnie jak motoryzacyjny patronat, jednak czy wie ktoś, że ów święty był również psiogłowcem (cynocephalus)? Pamięć o tej zadziwiającej fizjonomii przechowały ikony bizantyjskie, ruskie, bałkańskie i greckie, na których święty jawi się jako postać hinduskim bóstwom podobna. Próbowano nawet te kuriozalne wizerunki tłumaczyć w sposób symboliczny czy teologiczny, że tak zaznacza się okrucieństwo Reprobusa sprzed przyjęcia świętej wiary. Święty Nikodem Hagioryta protestował – nie był święty Krzysztof psem, był li tylko (sic!) bardzo brzydki!. Burzliwe dyskusje doprowadziły w  XVIII wieku do uchwalenia prawosławnych dekretów synodalnych zakazujących ukazywania świętego w postaci nielicującej z chrześcijańską powagą. Staroobrzędowcy uznali te postanowienia za szatańskie mamienie i podciągali odrażające fizys pod przejaw cnoty świętego. Będąc niezwykle urodnym mężczyzną, otoczony był gronem wielbicielek, nastających na jego czystość. Prosił Boga o uporządkowanie owego matrymonialnego chaosu i co chciał, to dostał! Na psa urok!

A do tego ludożerca!

Nie mogło być inaczej, skoro wywodził się spośród Kananejczyków, dla których ofiary z dzieci stanowiły element religijnej ekspresji. Pogańskie psy! Reprobus nie mógł być inny. Ale jednak trochę był, bo oprócz ogromnego wzrostu, nie mniejsze miał i aspiracje. Będąc olbrzymem, chciał nad sobą kogoś większego. Zamarzyło mu się służyć największemu spośród panów i wyruszył w drogę! Napotkany król wydawał się być potężny. Został na jego dworze, ale szybko się okazało, że król trzęsie portkami przed diabłem. A zatem Reprobus poszedł do diabła! Diabeł zdawał się być elektryzująco pociągający. Rozpusta, rozlew krwi i nieumiarkowany apetyt. To mogło się podobać! Do czasu! Diabelski oręż rozbroił przydrożny krzyż. Nasz poszukiwacz absolutu, zrozumiał, że marna to potęga, która ucieka na widok rzymskiej szubienicy. Diabła wyśmiał i ruszył szukać Tego, który na krzyżu starł czartowskie panowanie. Przewodnikiem mu w tej drodze był pustelnik. Zaczął się znaczący przeskok jakościowy w życiu Reprobusa. Surowe posty i długie modlitwy były ponad siły giganta, zaczął słabnąć, pogrążać się w duchowym odrętwieniu. Widział, że zbyt wąska jest ta droga, którą przyszło mu wędrować do Króla królów. Rozpłakał się z niemocy i frustracji. Mądry mnich, zrozumiał, że to nie typ ascetyczny, że człowiek czynu musi się realizować w inny sposób. Dostrzegając, może jako pierwszy w życiu Reprobusa, jego szlachetne serce, silną wolę i na średniowieczny sposób uznając, że jest ów wysoki i silny w swoich członkach. Takie dary nie mogły pójść na zmarnowanie i Krzysztof otrzymał misję przenoszenia na swych silnych ramionach przez rwący nurt rzeki wędrowców. Podpierał się w tym brodzeniu kijem, który również okaże się być kluczowym elementem pobożnej narracji.

I tak docieramy do najbardziej znanej historii z opowieści hagiograficznej. Na brzeg rzeki przybywa dziecko, budząc swoim delikatnym a donośnym głosem śpiącego po trudach codzienności giganta. Cierpliwie przenosząc małego wędrowca, odczuwa ciężar z każdą chwilą większy. Nie może być inaczej, okazuje się bowiem, że dźwiga na swych barkach Stworzyciela świata! I tak w nurtach rzeki staje się prawdziwym chrześcijaninem z wody i Ducha, choć był nim przecież już od dawna w swoim sercu. Stał się Krzysztofem, czyli niosącym Chrystusa! Na polecenie Dzieciątka Jezus wsadza kij, którym się podpierał w ziemię, a ten staje się rozłożystą palmą daktylową. Nasz drągal również wydał owoc – niosąc pocieszenie prześladowanym chrześcijanom, a wreszcie ponosząc śmierć męczeńską za Chrystusa. Spotkanie z malutkim Stwórcą nie sprawiło, że Krzysztof stał się gładkolicym. Lżono go z powodu jego brzydoty, kazano zakrywać twarz. Nic sobie z tego nie robił. Świadom swojej brzydoty i świadom swego wewnętrznego piękna! Nie imały się go płomienie, strzały, a nawet żądze! Dwie przyprowadzone putany – Nicea i Akwilla, za sprawą Krzysztofa i blasku bijącego z jego brzydkiej przecież twarzy, stały się gorliwymi chrześcijankami, które w świętym gniewie zniszczyły pogańskie bożki. Śmierć poniósł ścięty mieczem, a krew jego uzdrawiała ślepotę oprawców.

Po śmierci (a w zasadzie po stworzeniu jego legendy w gnostyckich Dziejach św. Bartłomieja w VI wieku) Krzysztof stał się patronem wszystkich podróżnych, ale przede wszystkim tych, którzy przeprawić musieli się przez Styks. Uznawano go za patrona chroniącego od nagłej i niespodziewanej śmierci − najgorszej rzeczy, jaka może przytrafić się wierzącemu człowiekowi. Wierzono również, że kto w ciągu dnia spojrzy na wizerunek świętego zostanie przez cały dzień ustrzeżony od tego nieszczęśliwego zdarzenia − katastrofalnego w skutkach. Stąd wznoszono w średniowieczu gigantyczne posągi Krzysztofa, które potem reformacja walcząc z papistowskim błędem zamieniła na Goliata (odejmując − kolokwialnie mówiąc − postać małego Chrystusa). Pyszną statuę z fasady kościoła św. Sebalda znajdujemy w Germanisches Nationalmuseum w Norymberdze. Nie brakowało i fresków z wizerunkiem świętego w gotyckich kościołach. Zawsze umieszczanych blisko wejścia, by móc zajrzeć na chwilę, umocnić się spojrzeniem na świętego giganta i bezpiecznie gnać do codziennych obowiązków.

Wątki ogrodnicze w opowieści o świętym Krzysztofie, uczyniły z tego jednego spośród grupy Czternastu Przyczyńców patrona sprzedawców owoców, chroniącego również przed wszelkimi klęskami mogącymi dotknąć zbiory i zaowocować głodem. A jeśli Krzysztof niósł na swoich ramionach Słowo Ojca Przedwiecznego, no to oczywistym się stało, że powinien również patronować wszystkim posłańcom a później listonoszom. Osłabienie kultu świętego przyszło nie tylko ze strony protestantów, ale i ze strony Kościoła katolickiego, który po reformach Soboru Trydenckiego skutecznie zwalczał przejawy zabobonnej czci. Zasadniczo jednak nabożeństwo do niego tolerowano, w większym zespole świętych zwanych Czternastoma Wspomożycielami lub ładniej − Przyczyńcami. Również kult świętego Krzysztofa w Polsce nie był do XX wieku zbytnio rozpowszechniony. Gdzieniegdzie znaleźć można jego oleodrukowe wizerunki, zapewne tam, gdzie jakiś Krzysztof zamieszkiwał i bardzo pragnął posiadać obraz swojego świętego patrona. Niektórzy nosili przy sobie niewielkie medaliki zwane „Krzysztofkami”, a od 1934 roku stał się patronem zmotoryzowanych, z własną formułą poświęcenia pojazdów.

Zdziwiłby się święty Ambroży, gdyby wiedział, że kres oficjalnego kultu (z tolerowaniem jego ludowych form) położyło motu proprio papieża Pawła VI Mysterii Paschalis z 1969 roku, w którym Krzysztof nie został wymieniony w grupie świętych wspominanych przez Kościół katolicki. Wszak jak pisał, był to święty, który nawrócił czterdzieści osiem tysięcy ludzi!

Grubo ciosany w swej fizjonomii, ale o gołębim sercu i przyjaznej (jednak!) twarzy, pojawia się święty Krzysztof w polskiej sztuce ludowej. Czasem ma sumiaste wąsy, innym razem nogi jak słupy, a czasem niebieskie oczy dziecka – nic dziwnego, przegląda się w nich Niebo, a najważniejsze spośród dzieci oswoiło swojego potwora. Z odrażającego stał się chętnie czczonym, z przeklętego – świętym. Ocala nas przed nami samymi pamięć o dziecięcej optyce, gdy patrzyliśmy na świat, jak Adam na rajski ogród. Z zabawkarskich form Emilia Leśniak ze Stryszawy przeszła do rzeźby, ale radość tworzenia i dziecięcy zachwyt pozostał w jej pracach. Wierna klasycznej ikonografii chrześcijańskiej tworzyła dzieła pogodne, szczere, ze świętymi o niebieskich oczach i długich rzęsach, które patrzą ufnie i z nadzieją. Dziś Pani Emilii nie ma z nami, zmarła w kwietniu 2020 roku, zostały jej rzeźby i pamięć wspólnych spotkań, a przede wszystkim pogodna opowieść o ludowym Niebie. Takim jest jej święty Krzysztof – dobroduszny olbrzym niosący wesolutkiego jak kogucik Chrystusika.

I myślę, że ten święty Krzysztof potrafi zabrać nas w drogę… jak w wierszu Danuty Wawiłow…

I będziemy tak szli i szli
drogami, lasami, polami,
i każdy dzieciak,
i każdy pies
będzie mógł iść razem z nami.

I będziemy tak szli i szli
przez wsie, przez miasta, przez góry,
przez morza, przez gwiazdy, przez chmury,
aż kiedyś,
po latach wielu,
staniemy wreszcie u celu.

I będzie tam ciepła ziemia
i dużo, dużo nieba,
i każdy
będzie miał to,
czego najbardziej mu potrzeba.

Źródło grafiki oraz tekstu